Cyber Monday

Sprzedawcy szaleją. Black Friday trwał przez cały tydzień przed piątkiem, a później został przedłużony na weekend, czasem jako Black Weekend, a czasem bez – nawet tak małej korekty nazwy – jako przedłużenie Black Friday. Teraz nastąpił Cyber Monday, bo przecież poniedziałek też jest dobry na zakupy, jak każdy inny dzień.

Rodzina włóczyła się przez weekend po galeriach. Mnie też wyciągnięto… Kupili sporo rzeczy, wydali niemało kasy. Ale czy było rzeczywiście tak tanio? Patrząc na ceny sprzed obniżki, często w kosmos wywindowane, było z czego schodzić. Patrzyłem na sprzęt elektroniczny, bo chciałbym kilka rzeczy wymienić, ale tak na spokojnie, bez presji: kupuj, bo jutro będzie drożej. Jak odłożę zakupy o kilka miesięcy, świat się nie zawali. Tym bardziej, że obniżki mnie nie powaliły, więc nic nie kupiłem…

A skoro już jesteśmy w okresie przedświątecznym, to wertuję internet w poszukiwaniu przyszłych prezentów. Ma to być coś ciekawego, przydatnego, ale z „rysem” prezentu, a nie rzeczy przydatnych w domu, żeby mnie żona nie pogoniła. W ten sposób znalazłem fantastyczne kolorowe skarpetki damskie. Małżonka będzie pewnie oczekiwała czegoś więcej, ale myślę, że to może być piękny dodatek. I w dodatku, jeśli nawet dostanie coś z biżuterii, to zapewne częściej ją będę widział w kolorowych skarpetkach niż w drogim wisiorku. Więc który prezent będzie bardziej trafiony? 🙂

A przy okazji, tak zupełnie niewinnie przy okazji, zamówię także coś dla siebie, czyli śmieszne kolorowe skarpetki dla facetów, które można założyć zarówno na rower, jak i do pracy. Co prawda wstrzymam się z ich założeniem na po świętach, żeby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania, ale niech już dotrą jedną przesyłką. Tym bardziej, że skarpetek nigdy za dużo.

Muszę się też zacząć bardziej intensywnie rozglądać za nowym miejscem, w które będę mógł przenieść bloga, bo czas ucieka. Nie chciałbym wszystkiego robić na ostatnią chwilę. Żeby mi się coś nie wysypało, jak to bywa, gdy się człowiek spieszy.

Ale susza

Ależ w tym roku mamy suszę. Lipiec był jeszcze ok. Po codziennym podlewaniu trawnika i roślin, wszystko wyglądało dobrze. W sierpniu wyjechaliśmy na urlop, a po urlopie okazało się, że szkoda było wcześniej wody wylewać. Wszystko uschło. Na suchej trawie można się ślizgać lepiej niż po śniegu – przynajmniej tak twierdzą dzieciaki. Owoce i warzywa, które miały być w tym czasie do zbiorów, powysychały. Z drzew opadają liście. Krajobraz bardziej przypomina początek października niż koniec sierpnia… A przecież nie wszędzie jest tak źle. Jeszcze tydzień temu odwiedziłem Komańczę. Pola przypominają tam czerwiec. Serio. Jest niesamowicie zielono i bardzo kontrastowo z tym co się dzieje na południowym – zachodzie. Chociaż i w tamtej okolicy widać ubytki wody w rzekach, to jednak nie jest aż tak źle jak u nas.

A’propos wyschło mi w gardle 😉 Trzeba by sobie jeszcze jakąś herbatkę zrobić, albo lepiej kawkę, bo zapowiadają deszcze i pewnie zaraz głowa zacznie mi lecieć. No to na razie.

Minęło…

Od mojego ostatniego wpisu minęła zima, minęła wiosna… Przyszło lato, a wraz z nim… przeziębienie. Jeszcze wczoraj myślałem, że to alergia, bo kichanie, smarkanie i łzawiące oczy. Po syropie przeciwalergicznym nawet trochę się poprawiło, ale do tej alergii nie pasuje mi dzisiejszy ból gardła i gorączka. Lato? Serio? Nawet pisać mi się nie chce, chociaż sporo rzeczy się nazbierało o których mógłbym napisać… I pomyśleć, że zwykle nie choruję, zwłaszcza o tej porze roku. Starość czy co?

Co słychać

Nie pisałem nic przez prawie dwa miesiące, a dziś postanowiłem nadrobić zaległości i napisać co słychać. Niestety często zdarzają się u mnie takie przestoje. Brakuje czasu na robienie zapisków. Zresztą starałem się w październiku ograniczyć aktywność „ręczną”. Niemiłą konsekwencją zakupu i testowania nowych rolek okazało się konkretne stłuczenie nadgarstka. Chyba poczułem się zbyt pewny siebie, zacząłem jeździć bez ochraniaczy no i stało się. Całe szczęście, że nie złamałem ręki, ale stłuczenie mi doskwiera do dziś.

W tym tygodniu ja rządzę w domu. Ponieważ żona nie wie o tym blogu, więc mogę przyznać się, że nie jest lekko. Ona pojechała na tygodniową delegację, a ja zajmuję się budzeniem, pichceniem, pilnowaniem odrabiania lekcji i uczenia się przez dzieciaki oczywiście, zakupami, sprzątaniem, praniem, prasowaniem, itd. Przed wyjazdem dostałem listę i nie mogłem uwierzyć, że tyle tego jest. Wprowadziłem co prawda swoje ulepszenia i przyspieszacze, ale i tak sporo zostało. Przyznam szczerze, że to co wydawało mi się najgorsze czyli gotowanie okazało się najłatwiejsze, chociaż często chodzę na skróty i nie trzymam się zapisanego menu. Najtrudniejsze jest jednak zerwać rano to tałatajstwo z łóżek. Ani prośby ani groźby nic nie dają. Skutkuje tylko długotrwałe marudzenie i krzyki, na co tracę sporo czasu biegając od pokoju do pokoju, a później mamy obsuwę przy śniadaniu. Z pewnością mają to po mamusi. Ja nie mam problemów ze wstawaniem.

Musimy się jeszcze wspólnie wybrać do sklepów po mikołajki dla wylosowanych w klasie osób…

W pracy wszystko ok. W tym tygodniu wyjątkowo punktualnie wychodzę. Ostatecznie trzeba pędzić i nakarmić potomków. Zawsze mi się wydawało, że oni mało jedzą. Zresztą często tak też żona narzekała, a tymczasem pałaszują ogromne porcje obiadu i deser… Może to kwestia – przyznaję – niezbyt zdrowego, ale za to smacznego jedzenia, które im serwuję? 🙂

W sumie miałem robić wpis wczoraj, ale mieliśmy małą awarię w pracy. Właściwie nie my, tylko firma nad nami. Pękła im rura, a nas zalało. I pal licho, gdyby była to tylko plama na suficie, ale pociekło pod ścianką, w której są położone przewody i trzeba było wszystko wyłączyć. Tym bardziej, że kumpel zauważył awarię dopiero jak się woda zaczęła spod gniazdka wylewać (jakimś cudem omijając styki). Pociekło za to pięknie po światłowodzie. Tak czy inaczej pół dnia pracy nam odpadło. Później było już tylko bieganie, wycieranie i chóralne twierdzenia, że nie ma sensu dłużej siedzieć, bo wszystko musi porządnie wyschnąć.

Pojutrze Andrzejki. Żona zwykle nie lubi, kiedy dzieciaki robią u nas imprezki. Tym razem korzystając z jej nieobecności sprosiły kolegów i koleżanki. Hmm… Chyba boją się tylko mamy, bo nawet nie zapytały mnie o zdanie, tylko oświadczyły, że przyjdzie kilka osób…

Zakupy w necie

W zeszłym miesiącu „rzuciliśmy” się na zakupy w necie. Konkretnie na zakupy rolek. Zaczęło się od tego, że okazało się, że Młody będzie potrzebował nowe w przyszłym sezonie, a żona stwierdziła, że teraz są wyprzedaże, więc skorzystajmy. A jak już zaczęliśmy szukać, to wyszło na to, że wszyscy mają ochotę na coś nowego, bez względu na to czy jeżdżą na tych rolkach raz w roku czy częściej… Niestety w sklepach stacjonarnych naszej okolicy nie ostały się żadne pasujące na nas fajne modele, więc zdecydowaliśmy się na zakupy w sieci.

Ufff… Trwało to i trwało i lekko nie było. I to broń Boże nie z powodu sklepów internetowych. O nie, te wykazały się dużą wyrozumiałością i cierpliwością. Po prostu my mieliśmy zaćmienie. Po pierwsze i przede wszystkim nigdy nie kupujemy w sieci butów, bo wiadomo, że rozmiar swoją drogą a wygoda swoją. No chyba, że przymierzymy w stacjonarnym, ale z jakichś powodów w nim nie kupimy, to ok. Ale tu nagle wystartowaliśmy z zakupem rolek, które wcale nie łatwiej dobrać niż buty… Fuksem rolki Młodej i Młodego okazały się strzałem w 10. Ponoć idealny rozmiar, nic nie ciśnie, nic nie lata. W dodatku regulowane, więc „przyszłościowe”.

U mnie okazało się, że to w ogóle nie ten model. Wymieniłem na inny, ale też nie bardzo pasował. Dopiero trzeci okazał się ok. A właściwie: OK. Z żoną było tak, że przysłany rozmiar uznała za zbyt mały, choć model jej się spodobał. Wymieniła więc na większy, który okazał się dużo za duży. Ostatecznie doszła do wniosku, że ten poprzedni był jednak ok, a poza tym się rozciągnie, więc chce go z powrotem… I ponoć, po dwóch jazdach jest dobrze… Zakupy w necie może i są fajne, pod względem wyboru i ilości towaru (i możlwości odesłania go), ale wszystko razem zajmuje sporo czasu.

Jest super

Dzieciaki rozjechały się po koloniach, a to już pierwszy powód do zadowolenia. Bo oczywiście kochamy nasze pociechy, ale miło jest jak sobie od czasu do czasu wyjadą 🙂

Drugi powód do zadowolenia to pogoda. Dziś jest po prostu super, taka jak powinna być latem. A to oznacza też brak telefonów z pretensjami, że na kolonii jest fajnie, ale deszczowo albo zimno, albo jedno i drugie, więc się nie można kąpać, itd. Jakbym zarządzał pogodą i do mnie należałoby kierować pretensje…

W przyszły weekend jedziemy z kumplami popływać na deskach i skuterach. Iście męski weekend też od czasu do czasu się należy. Żony, które na początku były „nieco” niechętne naszemu wypadowi, zorganizowały sobie czas i już jest git. Zatem udało się unikną zgrzytów i pretensji.

Problem z hamowaniem w aucie, który zauważyłem w zeszłym tygodniu i który – jak się obawiałem będzie mnie słono kosztował – okazał się błahostką. Wszystko zostało wyregulowane i można spokojnie dalej jeździć. Chociaż z drugiej strony oświeciło mnie, że moje auto już ma trochę latek i należałoby pomyśleć o jego zmianie… Zobaczymy co będzie ciekawego w ofertach pod koniec roku.

Żona przysłała fotkę dzisiejszego obiadu, który jeszcze się piecze i już się nie mogę doczekać 16stej…

To tyle na dziś.

Przychodzi facet do sklepu

Przychodzi facet do sklepu… tak mogłaby się zaczynać seria kawałów, nawiązująca do słynnej baby u lekarza. I taki to tekst przyszedł mi do głowy kiedy przedwczoraj robiłem zakupy w jednym z dużych marketów elektronicznych. Bowiem wyszło na to, że: 

1. chciano mi sprzedać produkt z wystawy, tłumacząc się tym, że przecież niedawno został rozpakowany. Kiedy powiedziałem, że płacę za nowy, więc chcę dostać nowy, fabrycznie zapakowany, pojawił się problem i wmawianie, że przecież tamten taki właśnie jest. Żeby uciąć dyskusję przyjrzałem mu się i wskazałem na wgniecenie. To zamknęło (choć z fochem) temat zakupu towaru z wystawki.

2. okazało się, że jest niesamowity problem z zakupem towaru zapakowanego, z magazynu, bo:
– nie można za niego zapłacić w sklepie, a tylko kurierowi (pierwszy raz mi się zdarzyło, żeby ktoś nie chciał ode mnie kasy),
– nie wiadomo kiedy dojedzie,
– nie wiadomo czy go dowiozą, skoro jest 1 sztuka w sklepie,
– jak już dojedzie, to nie wiadomo czy ktoś go nie otworzy. 

3. nie wiadomo tak do końca co znaczy „transport”, tzn. do jakiego miejsca jest towar dostarczany. Czy jest wnoszony do domu, czy stawiany przed nim, a może na chodniku. W sumie po wyjaśnieniach jakie słyszałem, równie dobrze mógłbym usłyszeć, że jest stawiany gdzieś na osiedlu… I oczywiście ogromnych trudności nastręcza zadzwonienie i zapytanie. Kogokolwiek.

Generalnie czułem się jak intruz, który przychodzi i wprowadza ogromne zamieszanie w spokojny przebieg dnia, bo kurcze – w sklepie chce coś kupić. Jakby nie mógł iść np. do kościoła i wrzucić na tacę, jak już ma za dużo kasy…

Aż sam jestem ciekaw co – i w jakim stanie – do mnie dotrze. Świetne podejście do klienta… Nauka pokory i cierpliwości w machnie pseudourzędniczej, a jednak komercyjnej. Jeśli mam być wróżbitą, to wróżę im albo zmianę polityki, albo ogłoszenie upadłości, mimo potencjału, bo było spore zainteresowanie towarami. Ale cóż, skoro upadłości konsumenckie zdarzają się nawet najlepszym, więc analogicznie można także zlikwidować sklep – nawet chętnie odwiedzany przez klientów, w którym towar można pooglądać, ale niekoniecznie kupić…

No dobra

No dobra, tylko co ja mam kupić dzieciakom z okazji Dnia Dziecka??? Najchętniej zabrałbym je na jakąś wycieczkę połączoną z wyżerką słodkości, tylko czy to w dzisiejszych czasach przejdzie? Mimo tłumaczeń, dzieciaki są strasznie roszczeniowe. Ech, wszelkie okazje to niepotrzebne zamieszanie i kupowanie rzeczy, które później albo wkurzają rodziców (gry, gadżety elektroniczne), albo zajmują niepotrzebnie miejsce i są tylko przerzucane z kąta w kąt (te, które podobały się rodzicom i są bardziej odpowiednie dla dzieci). W tej sytuacji (i w ich wieku) o złotym środku można jedynie pomarzyć…

Mimo wszystko, wszystkim Dzieciakom z okazji ich święta życzę wszystkiego co najlepsze: dużo szczęścia, radości, więcej aktywności, dobrych ocen na świadectwie, udanych i bezpiecznych wakacji 🙂 Zdrowia w Waszym wieku nie powinno Wam brakować 🙂

Wszystkiego najlepszego dla wszystkich Mam

Wszystkim Mamom, także tym Chrzestnym, Przybranym, Przyszywanym i innym składam najserdeczniejsze życzenia wszystkiego co najlepsze w życiu: szczęścia, radości, zdrowia, wiele serdeczności od dzieci oraz sukcesów 🙂

A tym, którzy nie byli jeszcze u Mam, ani nie dzwonili, nie mogąc być, przypominam: szybciutko, bo wstyd! Dzień Matki trwa już prawie 19 godzin!

Niezbędny drobiazg, który wkurza

Strasznie irytują mnie rzeczy, które mają „słaby punkt”, przez który nadają się tylko do wyrzucenia. Taką rzeczą jest np. zaparzacz do kawy. Uwielbiam kawę zaparzaną właśnie w ten sposób. Ma zupełnie inny smak i zapach niż te robione w ekspresie (bez względu na to czy ciśnieniowym czy przelewowym). O kawach rozpuszczalnych w ogóle nie warto wspominać. No więc parzę codziennie kawę w zaparzaczu. Urządzenie to jest proste jak budowa cepa i właściwie powinno być niezniszczalne. Przynajmniej dopóki się nie rozbije. Ma jednak wielki, choć gabarytowo mały, minus. Tym minusem jest drobne sitko przytrzymujące fusy. Sitko nie jest rzeczą trwałą – dość szybko się odkształca, a z czasem pęka, co odbija się na ilości fusów między zębami… Równie prostą sprawą jak budowa zaparzacza byłaby wymiana sitka. Ale nie. W żadnym sklepie takiego sitka do samodzielnej wymiany nie można kupić. Nieważne jak drogi zaparzacz sobie sprawisz, po pewnym czasie musisz go wyrzucić, bo sitko zdechło. I oczywiście kupić nowy. Rozumiem, że firmy muszą zarabiać, ale wkurza mnie to marnotrawstwo i nadprodukcja śmieci.

Jak się zapewne domyśliliście, moje sitko zaczęło ostatnio przepuszczać za dużo fusów 😉